piątek, 27 listopada 2015

Chrapanie i bezdech nocny można wyeliminować

Odkąd mieszkam z moim mężem borykaliśmy się z pewnym problemem. Właściwie to on borykał się z nim również wcześniej, ale podobno nic o tym nie wiedział. Otóż chrapał on straszliwie a chwilami bulgotał, rzęził albo charczał.  Dodatkowo zdarzał się, że na chwilę przestawał chrapać, ale i oddychać, po czym znowu zaczynał serią jeszcze głośniejszych i dziwniejszych odgłosów. Wszyscy, którzy mają do czynienia z tą przypadłością z pewnością wiedzą o czym mowa.  


Nie było w naszym związku mowy o spaniu w objęciach ukochanego, gdyż on nie mógł w ogóle spać na plecach.  Gdy tylko przerzucał się na wznak zaczynał swój "koncert", a ja oczywiście się budziłam. Na boku też mu się zdarzało, ale znacznie rzadziej. Generalnie - jeśli on zasnął pierwszy, ja miałam niewielkie szanse na sen, zaś jeśli mi udało się zasnąć pierwszej, zwykle czekało mnie kilka pobudek w ciągu nocy. 

Na internecie wyczytałam, że jedną z częstszych przyczyn rozwodów na świecie jest właśnie chrapanie i były takie momenty, że rozumiałam tych, którzy się decydują na tak drastyczne kroki. 

W przypadku mojego męża cmokanie, ani gwizdanie (czyli babcine metody) nie działały w ogóle. Musiałam uciekać się do szturchania, przepychania lub przewracania go na bok. Czasem w napływie rozpaczy i bezradności "sprzedawałam" mu ostrego łokcia między żebra (i to siłą rzeczy była chyba najskuteczniejsza metoda). 

Oczywiście nie było mowy o oddzielnych łóżkach, bo ten mój kochany szkaradek łaził za mną nawet w środku nocy, gdy zdesperowana zmieniałam pokój, żeby zaznać troszkę snu i po chwili budziłam się z powodu jego chrapania ponownie, tylko w innym łóżku. 

Po paru karczemnych awanturach, jakie niewyspana żona zrobiła chrapiącemu mężusiowi, ten postanowił zmierzyć się z problemem. Kupił wówczas spray do gardła przeciw chrapaniu. Niestety podobnie jak późniejszy spray do nosa nie przyniosły one efektu. Prócz okropnego smaku czy paskudnego uczucia jakie towarzyszyło aplikacji nic się nie zmieniło. M. chrapał tak samo jak wcześniej. 

Jako zwolenniczka ziołolecznictwa i fanka różnego rodzaju olejków (także tych eterycznych) przystąpiłam do ataku herbatką meliskową na wieczór i skrapianiem pościeli olejkami eukaliptusowymi, lawendowymi czy miętowymi (w różnych konfiguracjach).  Działanie antychrapaniowe znikome (żeby nie mówić, że żadne), ale spało się w tych aromatach przyjemniej. 

M. postanowił więc skonsultować się z lekarzem, który oświadczył, iż w celach diagnostycznych należałoby umieścić go w szpitalu (oczywiście prywatnie) zaś po diagnozie problemu prawdopodobnie potrzebna będzie operacja podniebienia. Oczywiście stwierdziliśmy, że wszelkie operacje to ostateczność i nie ma sensu poddawać się ingerencji chirurgicznej jeśli nie ma zagrożenia życia czy zdrowia, bo to za duże ryzyko.

Wreszcie pewnego dnia , gdy szukałam na necie sposobów czyszczenia i konserwacji swojej szyny relaksacyjnej natknęłam się na szyny przeciwko chrapaniu. Pokazałam opis ze zdjęciem dla M. i zaproponowałam (zachwycona działaniem swojej szyny), żeby spróbował. Oczywiście podchwycił temat, ale po zapoznaniu się z cenami tego typu produktów, doszedł do wniosku, że trochę to za dużo jak na inwestycję w coś, co może zupełnie nie działać (jak wszelkie dotychczasowe środki). Dlatego też postanowił sprawdzić działanie tejże szyny stosując wymyślony przez siebie odpowiednik. Po przeczytaniu opisu działania, doszedł do wniosku, że podobnie będzie działać dwustronna szczęka bokserska, jaką już posiada w domu (M. czasem trenuje różne sporty, więc tego typu gadżety są w każdej naszej szufladzie). Odpowiednio ją uformował i postanowił w niej spać. Początkowo byłam pełna obaw, gdyż szczęka bokserska nie jest przystosowana do spania w niej i bałam się, że M. może się zadławić .  Jednak Uparciuch stwierdził, że ja na pewno wówczas się obudzę i go uratuję , bo jak wiadomo śpię dosyć czujnie. Oczywiście dla mnie oznaczało to zupełnie nieprzespaną noc, ale o dziwo nie była to noc spędzona przy akompaniamencie dźwięków wydawanych przez mojego małżonka

Od tamtego dnia, a właściwie nocy, minęły już trzy miesiące i M chrapie tylko wówczas, gdy szczęka mu się zsunie (1-2 max w tygodniu). Niestety Uparciuch nie chce słyszeć o zrobieniu sobie właściwej szyny przeciwko chrapaniu, gdyż uważa, że jego - tańsza metoda jest równie skuteczna. Prosiłam, żeby poszedł do naszej dentystki i  uzbroił się w szynę wykonaną przez technika, gdyż zakłada ją przecież na kilka godzin dziennie, więc musi to mieć wpływ na jego uzębienie. Jednak on, stwierdził, że nie ma takiej potrzeby. 

Z obserwacji moich, ale przede wszystkim jego wynika jednak, że odkąd przestał chrapać sypia znacznie lepiej i wreszcie się wysypia.  Dotychczas mój mąż potrafił spać nawet kilkanaście godzin na dobę (oczywiście gdy miał wolne) i wiecznie był zmęczony. 


Polecam więc wszystkim jako jedną z metod do wypróbowania. Dajcie tylko znać czy działam w Waszym przypadku. 

piątek, 20 listopada 2015

Moja wygrana walka z migreną.

       Cześć nazywam się Ewa i cierpię na migrenę... 
Nie wiem jak było w waszym przypadku, ale dla mnie była to dość wstydliwa przypadłość, gdyż wiele osób nie rozumie czym jest taki atak. Często słyszałam teksty typu "zwykłą kobietę boli głowa, a o 'szlachciance' mówi się, że ma migrenę". Nie były to oczywiście komentarze dotyczące mojej osoby, bo ja się do ataków nie przyznawałam. Często jednak migrena uznawana jest przez osoby niecierpiące na tę przypadłość za szumne określenie zwykłego bólu głowy. Ja nie miałam ochoty na tłumaczenie się z tego, jak to się dzieje, że nagle nie widzę, widząc jednocześnie. Ponad moje siły było też wyjaśnianie, że po kilkudziesięciu minutach od aury głowa boli mnie tak, że mam ochotę rozłupać sobie czaszkę tylko po to, żeby wpuścić tam trochę powietrza i zniwelować choć na chwilę uścisk w głowie. W czasie aury mówiłam zwykle, że bardzo źle się czuję i starałam się jak najszybciej znaleźć w domu... z różnym skutkiem.

       Pierwsze bóle migrenowe zaczęły mi się jakieś 15 lat temu, a może nawet troszkę wcześniej. Byłam wtedy w liceum i oczywiście nie miałam zielonego pojęcia o tym, że to, co mnie "spotkało" jest migreną. Trochę wówczas zaczynałam popalać i gnębiona wyrzutami sumienia myślałam, że okropny ból jest "karą" za palenie papierochów. Pocierpiałam wtedy, zapomniałam i żyłam dalej.
Kolejny atak jaki pamiętam pojawił się, gdy jechałam na egzaminy wstępne na studia (tak, żyłam za czasów dinozaurów i na studia miałam jeszcze egzaminy wstępne ). Wówczas zaobserwowałam też aurę (oczywiście nie mając jeszcze pojęcia, że to aura i że ma coś wspólnego z późniejszym bólem). Nastąpiły też nudności i doszłam do wniosku, że to wynik zatrucia pokarmowego. 

Początkowo ataki były bardzo rzadkie i nie analizowałam ich później za bardzo. Nie diagnozowałam problemu, bo nie wiedziałam o jego istnieniu. Dopiero pod koniec studiów, gdy zaczęłam też pracować zawodowo, częstotliwość ataków wzrosła. Pracowałam wówczas w biurze, więc gdy tylko pojawiała mi się aura mówiłam, że źle się czuję, albo, że mam zajęcia na uczelni i zwalniałam się z pracy. Zaczęłam kojarzyć problemy z widzeniem z późniejszym potwornym bólem głowy, choć ciągle jeszcze nie wiedziałam, że do czynienia mam z aurą i migreną. Gdy tylko pojawiała się aura brałam ze trzy ibupromy i czekałam. 


Stopniowo zaczęłam obserwować u siebie światłowstręt i szczególną wrażliwość na dźwięki, oczywiście za każdym razem pojawiały się mdłości (na szczęście rzadko kończyły się "uzewnętrznieniem"). Ibuprom dość szybko przestał mi wystarczać (nawet w ilości czterech tabletek na raz) i przerzuciłam się na Ketonal, który przepisany miałam wcześniej w związku z jakąś inną dolegliwością. Zaczęłam od razu od 100 mg (bo takowe posiadałam) i jakiś czas właśnie w ten sposób sobie radziłam. Próbowałam włączyć w to elementy autoakupresury i automasażu, co dawało niewielką ulgę choć na chwilę. Oczywiście nadal nie widziałam jeszcze powagi problemu, gdyż ataki pojawiały się raz na kilka miesięcy i, co z perspektywy czasu mogę stwierdzić, nie były bardzo silne.


Apogeum i moment przełomowy nastąpił w najmniej sprzyjającym momencie mojego życia, ale tak to już niestety bywa. W związku ze studiami doktoranckimi jakie wówczas robiłam, wyjechałam na rok do Włoch. Tam ataki pojawiały się już co kilka tygodni. Oczywiście w związku z faktem, iż po włosku jeszcze wtedy niewiele mówiłam, z wizytą u lekarza i omówieniem dolegliwości miałabym problem. Jako, że jestem osobą dosyć przedsiębiorczą  poznałam tam młodego lekarza, z którym się zaprzyjaźniłam i gdy częstotliwość ataków drastycznie wzrosła, opowiedziałam mu o moich bólach. Niestety ze względu na brak doświadczenia, albo też brak wiedzy na ten temat, stwierdził on, iż mam problem z zatokami, a ponadto powinnam skonsultować się z okulistą. Przyniósł mi jakieś kropelki przeciwbólowe i po tym incydencie straciłam zaufanie do włoskiej służby zdrowia. Doszło do tego, że ataki miałam nawet kilka razy w ciągu tygodnia, były coraz silniejsze i trwały coraz dłużej (najdłuższy atak trwał 3 dni). Pewnego dnia zaś w trakcie ataku dostałam kolejnej aury i następujący po niej ból spotęgował ciągle jeszcze trwający straszliwy ból poprzedniego ataku. 

Jeden atak wyłączał mnie z życia nawet na kilka dni, gdyż po ustąpieniu bólu w głowie miałam "zgliszcza". Autentycznie czułam się tak, jakby w moim mózgu miało miejsce potężne zwarcie, w wyniku którego nastąpiło przypalenie zewnętrznej powłoki . Miałam wówczas również problemy z koncentracją, czy wysławianiem się (zwyczajnie brakowało mi słów). By dojść do siebie po migrenie potrzebowałam całego dnia, a czasem dwóch. 

Przy okazji jednej z świątecznych wizyt w kraju, poszłam do swojej lekarki rodzinnej i to ONA uświadomiła mi na co tak naprawdę choruję. Ponieważ Ketonal już nie pomagał, przepisała mi Zaldiar (który od tamtej pory stale mi towarzyszył) i wystawiła skierowanie do neurologa. Ze względu na fakt, iż od tego momentu (a był to mniej więcej rok 2009)  do dnia dzisiejszego wypróbowałam masę metod, środków i leków zwalczających migrenę postanowiłam podzielić się swoją wiedzą i spostrzeżeniami na ich temat. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zarówno same migreny, jak i ich przyczyny bywają różne i to co mi pomogło, wcale nie musi pomóc nikomu innemu. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli swoją wiedzą na temat różnych metod i środków dostępnych na rynku pomogę w tej potwornie uciążliwej chorobie chociaż jednej osobie, warto podzielić się swoim doświadczeniem. Nawet jeśli Twoja migrena jest innej natury, może podsunę Ci sposób na sprawienie sobie choćby minimalnej ulgi i to także będzie dla mnie sukcesem. Oczywiście namawiam wszystkich do odwiedzenia lekarza, gdyż migreny mogą być związane z  innymi poważniejszymi w skutkach jednostkami chorobowymi, jednakże jeżeli badania specjalistyczne niczego nie ujawnią (jak to było w moim przypadku), warto szukać swojego sposobu na walkę z bolesną przypadłością, oczywiście konsultując się ze specjalistami.


Od samego początku miałam nadzieję na lek, czy sposób, który będzie zapobiegał atakom a nie stanowił rozwiązanie doraźne. Sam ból bowiem był tragiczny i masakryczny, ale po zażyciu silnych leków przeciwbólowych zwykle kładłam się i przesypiałam cały atak albo większą jego część. Potrafiłam spać tak nawet kilkanaście godzin, co oczywiście wyłączało mnie z życia zupełnie. Strasznie nienawidziłam jednak początkowej fazy, czyli aury. To ona przerażała mnie zawsze najbardziej. To dziwne uczucia w głowie, przemieszczające się ubytki w polu widzenia i mdłości były dla mnie prawdziwą udręką. Najgorsze było, gdy aura pojawiała się w momencie, gdy siedziałam za kierownicą. Szczęśliwie zdarzyło mi się to jedynie dwa razy, gdyż starałam się ograniczać prowadzenie pojazdów do niezbędnego minimum i gdy tylko przeczuwałam atak, rezygnowałam z kierowania pojazdem dla dobra własnego i innych. Za pierwszym razem wydawało mi się, że widzę wszystko oprócz sygnalizatora świetlnego i dopiero, gdy inni kierowcy zaczęli trąbić stwierdziłam, że jest zielone (oczywiście najbliższy parking był mój  i spóźniłam się sporo do pracy ). Drugi raz był znacznie gorszy, gdyż stało się coś, co na szczęście nigdy więcej mi się nie przytrafiło. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was tak miał, ale straciłam świadomość w trakcie jazdy. Nie chodzi mi o to, że zemdlałam, ale raczej o to, że ocknęłam się na parkingu pod domem, oczywiście z potwornym bólem migrenowym i nie miałam pojęcia jak się tam znalazłam. Pamiętałam jedynie, że wyszłam z biura, wsiadłam do samochodu i jakieś sto metrów od domu pojawiła mi się aura. Droga autem z pracy do domu zajmowała mi jakieś 15-20 minut, a gdy odzyskałam świadomość na parkingu, od mojego wyjścia z biura minęło prawie półtorej godziny. Tego zjawiska nie wyjaśniłam do dnia dzisiejszego i nikt nie był mi w stanie go jednoznacznie wytłumaczyć, ale wówczas zebrałam pupcię w troki i poszłam do neurologa. 


Pan neurolog chyba nie do końca wierzył w powagę sytuacji czy raczej w powagę samej choroby. Przebąkiwał coś o Apapach itp.  i po naciskach zdecydował się na przepisanie mi jakichś tryptanów. Błagałam o jakieś badania i o kurację, która zapobiegnie atakom, ale pan doktor stwierdził, że ataki moje nie występują na tyle często, by przyjmować leki na stałe (miałam wówczas średnio kilka ataków w miesiącu: od dwóch do nawet kilkunastu). Wykupiłam receptę zyskując 2 niebieskie tabletki za kwotę ponad 75 złotych. Miałam je zażyć dopiero w momencie, gdy zacznie się atak i ani minuty wcześniej. Lekarz zabronił mi wzięcia jej w czasie aury, jak to miałam w zwyczaju robić z tabletkami przeciwbólowymi. Już to bardzo mi się nie podobało, bo wiedziałam, że muszę znieść aurę i w bólu czekać aż zacznie działać ów specyfik. Niestety nie musiałam długo czekać na sprawdzenie działania tryptanów i po pierwszym ataku wiedziałam, że muszę szukać czegoś innego. Aura dobijająca jak zawsze. Oczekiwanie na działanie leku mniej więcej kwadrans. Po tym czasie zaczęło mi się dodatkowo kręcić w głowie, czas jakby zwolnił i wydawało mi się, że wykonywane przeze mnie ruchy też są wolniejsze. Czułam się trochę jak naćpana . Wróciłam więc do lekarza, który stwierdził, że w tej chorobie tak to już jest i trzeba wypróbowywać różne leki, żeby znaleźć ten, który pomoże właśnie mi. Dostałam jeszcze jedną receptę na kolejny lek z rodzinki tryptanów, równie drogi oczywiście. Ponieważ i ten miał podobne działanie (wyłączając zawroty głowy), zaś lekarz wykazywał zniecierpliwienie moją przypadłością stwierdziłam, że czas zmienić neurologa .


Wybrałam się wówczas prywatnie, do poleconej mi pani neurolog, która przepisała mi lek Divascan. Miałam go brać codziennie, co bardzo mnie ucieszyło. Liczyłam, że to właśnie to. Na początku kuracji, gdy pojawiały się ataki pokornie nadal zażerałam się tym specyfikiem uprzedzona, że kuracja ta musi trwać kilka tygodni aby być skuteczna. Wcinałam więc ten lek niecały rok i nie zmieniło się zupełnie nic. Nadal pojawiały się ataki, raz częściej, raz rzadziej. Mój narzeczony, a później mąż na hasło aura leciał po mój "ukochany" wówczas Zaldiar i szklankę wody, później śmigał przygotować łóżko z masą poduszek, bo musiałam leżeć wysoko, zasłaniał okna i je otwierał, gdyż wiecznie było mi duszno i za jasno, a na koniec przynosił mi stopery do uszu, kładł się obok i łączył ze mną w bólu czekając na ewentualne dalsze prośby. Po kilku miesiącach stwierdziłam, że tak żyć się nie da i podreptałam do lekarza rodzinnego po kolejne skierowanie do neurologa.


Następny neurolog od razu wysłał mnie na tomograf i tym zaskarbił sobie moje zaufanie, sympatię i wdzięczność . Badanie kompletnie nic nie wykazało. Wtedy pan doktor wziął mnie na rozmowę i zaproponował kurację w swoim prywatnym gabinecie toksyną botulinową (dla laików - inaczej zwaną BOTOKSEM). To zmieniło moje życie ! Toksynkę wstrzykiwał w kilka miejsc na czole i skroniach. Zabieg może nie jest najprzyjemniejszy, i lepiej go robić wieczorem lub w wolny weekend, gdyż "guzki" powstające po ostrzykaniu potrzebują chwili, żeby się wchłonąć. Taka kuracja na kilka miesięcy uwalniała mnie od napadów zupełnie. Dodatkowo pozbyłam się brzydaśnej zmarchy na czole  (tzw. bruzdy poprzecznej, która zaczynała się tam pojawiać). Rozwiązanie wydawało się idealne - co trzy czy cztery miesiące zastrzyki botulinką i spokój zupełny, a i efekt kosmetyczny nie do przecenienia . Niestety często zdarzało się, że szłam na kolejną serią dopiero po pojawieniu się kolejnego ataku, albo też migrena pojawiała się tuż po ostrzyknięciu (żeby zacząć właściwie działać botoks potrzebował w moim przypadku około tygodnia). Tak więc znalazłam sposób, by zmniejszyć częstotliwość ataków do mniej więcej jednego na trzy/cztery miesiące i to dużo słabszego niż dotychczas. Jak dla mnie to był sukces, ale dość kosztowny. Niestety po ok. dwóch latach regularnego stosowania botulinki ataki zaczęły pojawiać się czasami w trakcie tych trzech miesięcy, w czasie których botulina jeszcze działała. Ataki te były sporadyczne i o niebo słabsze niż te poprzednie, ale zaczęło mnie to niepokoić. 


Znalazłam wówczas antymigrenową herbatkę, ale mimo regularnego picia, nie wnosiła ona zupełnie nic w moją relację z migreną . Przy okazji kolejnego zabiegu z udziałem toksyny botulinowej w roli głównej, mój neurolog zaproponował mi akupunkturę. Po namyśle zdecydowałam się, choć bez przekonania. Doszłam jednak do wniosku, że metoda, jeśli rzeczywiście jest skuteczna, zadziała bez względu na to, czy w nią wierzę, czy też nie. Niestety akupunktura nie przyniosła żadnych wymiernych rezultatów. 


Mniej więcej w tym czasie zauważyłam pewną prawidłowość. Otóż po każdym takim ataku miałam bolesne przykurcze mięśni w okolicy karku (tuż przy czaszce) i na żuchwie. Było to bardzo uciążliwe i nie byłam w stanie pozbyć się tych przykurczy. Starałam się rozmasować je sobie sama, albo też prosiłam o to mojego małżonka. Jednak nie przynosiło to większych rezultatów. W końcu udałam się nawet na kilka profesjonalnych masaży do pięciu różnych masażystów. Niestety sesje te albo przynosiły niewielką ulgę, albo nie dawały zupełnie nic. Dlatego też przy okazji kolejnego zabiegu botuliną poprosiłam mojego neurologa, żeby ostrzykał mi również mięśnie karku. Gdy przypomnę sobie to uczucie ulgi, do dzisiaj pojawia mi się błogi uśmiech na twarzy . Niestety metoda ta miała dwie wady: po pierwsze była droga, po drugie zaś była tymczasowa. Zadziwiało mnie cały czas działanie botuliny. Nie jest to bowiem środek przeciwbólowy, ani żaden z tryptanów, jednak działała zdecydowanie lepiej niż one wszystkie razem. Działanie botuliny ogranicza się jedynie do blokowania kurczy mięśni. Nie wiedziałam jaki to może mieć wpływ na ten ogromny ból, lub jego brak, a już zupełnie nie umiałam tego powiązać z istnieniem aury. Wówczas pomyślałam jednak, że skoro każdemu atakowi, jaki pamiętam, towarzyszyły przykurcze mięśni karku, może problem leży właśnie tam. Dostałam w prezencie od męża mego jedynego poduszkę ortopedyczną i zaczęłam ćwiczyć mięśnie karku. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że zacznę się ruszać w ogóle i to dosyć intensywnie. Miesiącami rozpoczynałam i kończyłam każdy dzień serią ćwiczeń karku, zaś dodatkowo ćwiczyłam resztę cielska kilka razy w tygodniu. Po jakimś czasie sytuacja zawodowa zmusiła mnie do jeszcze większej aktywności fizycznej, jednak w momentach okołobotoksowych (czyli zaraz przed i zaraz po zastrzykach) nadal miewałam ataki i to czasem właśnie w trakcie ćwiczeń (pływania czy biegu). Kolejna z moich teorii wzięła w łeb i pewnie dawno dałabym za wygraną, gdyby nie chodziło o tak uciążliwą przypadłość, z którą przyszło mi się borykać 


W trakcie jakichś zakupów w sklepie internetowym, w którym zaopatruję się w zioła, kosmetyki, oleje i inne tego typu specyfiki, wyszperałam coś, co się nazywa Himalaya Pain Balm. Oczywiście nauczona doświadczeniem podchodziłam do tegoż ustrojstwa z nieufnością, jednak muszę przyznać, że od tamtego dnia gości on w mojej apteczce. Oczywiście nie wyleczył mnie z migreny, jednak bóle mięśni karku, czy żuchwy, a nawet sam ból głowy w czasie ataku były znacznie łagodniejsze (niestety nie mogło być tak dobrze, żeby ustawały zupełnie, ale i tak byłam pod wrażeniem). Po wymasowaniu z pomocą tego specyfiku karku, żuchwy, skroni, czoła czy czasem (w tych drastyczniejszych momentach ataku) owłosionej części głowy, odczuwałam sporą ulgę. Swoje jednak nadal musiałam przecierpieć i faszerować się Zaldiarem, więc kombinowałam dalej.


Nadal próbowałam rozwikłać zagadkę związku zjawiska migreny z działaniem botoksu i doszłam do wniosku, że skoro nie chodzi o przykurcze mięśni karku, może problem tkwi w bolesnych przykurczach w okolicach żuchwy. Zaczęłam wówczas każdego dnia ćwiczyć mięśnie żuchwy, a właściwie rozluźniać staw skroniowo-żuchwowy. Nawet kilkanaście razy dziennie ruszałam żuchwą na maxa w dół, w przód, tył i na boki (co czasem musiało wyglądać dość dziwnie - zwłaszcza w miejscach publicznych). Przy każdym ruchu odczuwałam coś w rodzaju strzelania żuchwy lub silnego chrobotania, z czasem jednak te specyficzne efekty zminimalizowały się i teraz występują sporadycznie.  


W międzyczasie na jednej z wielu wizyt u dentystki dowidziałam się, że mam silny bruksizm (co oznacza, że zaciskam szczęki przez sen). W związku z tym właśnie schorzeniem miałam straszliwie popękane szkliwo zębów . Dentystka zaproponowałam mi zrobienie szyny relaksacyjnej. Oczywiście kierując się dobrem mojego uzębienia i chęcią przedłużenia jego żywotności do maksimum, zgodziłam się bez grymasów. Na początku stosowania tejże szyny ból szczęki, zębów i dziąseł (naprzemiennie) był dość doskwierający (przez kilka pierwszych nocy budziłam się kilkakrotnie), jednak po kilku tygodniach stosowania człowiek się przyzwyczaja. Po ok. miesiącu nie odczuwałam już żadnego dyskomfortu związanego z użytkowaniem szyny relaksacyjnej. Na moje wątpliwości związane z bolesnością użytkowania tegoż ustrojstwa, moja dentystka odpowiedziała, że to nie służy do sprawiania przyjemności i miziać nie będzie (i miała świętą rację - nie mizia, ale pomaga!!!). 


Co jednak najważniejsze, odkąd zaczęłam ćwiczyć staw skroniowo-żuchwowy i używać szyny relaksacyjnej, moje ataki migreny zupełnie zniknęły. Ostatni atak miałam w lutym 2015 roku i od tamtej pory nic. Koniec z bólem i koniec z aurą ! Oczywiście pozostał mi nawyk rozluźniania żuchwy (ale robię to już znacznie rzadziej niż dawniej). Codziennie śpię w szynie relaksacyjnej i od 9 miesięcy nie dotknęłam Zaldiaru . Wydaje mi się, że przykurczone w związku z nocnym zaciskaniem się, mięśnie okolic stawu żuchwowego powodowały ucisk na nerwy znajdujące się tam, które wpływały na powstawanie aury i tego paskudnego bólu. Nie jestem lekarzem, więc nie jest to medyczne wytłumaczenie, ale sądzę, że w moim przypadku migrena miała czysto mechaniczne przyczyny. Mam nadzieję, że w waszym przypadku będzie identycznie i również pozbędziecie się na zawsze tej uciążliwej choroby.